Rozdział pierwszy: Kot w pudełku

  • Puk, puk…?

Brak odpowiedzi.

  • Wa…?

Dalej odpowiadało mu milczenie i słyszalne w tle dudnienie kropli deszczu o metalowe elementy na zewnątrz. Lucjan uznał, że chyba najwyższy czas zadziałać innym sposobem.

Bezszelestnie, z cichym grymasem chichotu i podstępu zbliżył się do ciemnobrązowej kępy potarganych włosów – jedynego elementu dostrzegalnego w stosiku kocy, w których gąszczu zawsze spali bracia. Wystarczało im to nawet na tutejszy chłód, zapewne głównie z powodu ich gabarytów, dziesięcioletnie dzieci nie są jeszcze takie duże.

Bose stopy, stąpając ostrożnie po obdartej podłodze nędznego mieszkania zbliżały się coraz bardziej do śpiącego. W końcu znalazły się tuż obok jego prowizorycznego łóżka. Można by przysiąc, że złote spojrzenie wbite w ciemną czuprynę byłoby w stanie obudzić każdego, gdyby tylko nie głębokie zmęczenie, które wprowadziło śpiocha w czasową hibernację. Lucjan stał tak chwilę, czekając jakby z grzeczności. Z jakiegoś powodu fascynujące wydało mu się, że jego brat nie wydawał najmniejszego dźwięku podczas snu. Nagle z uśmiechem lekko podskoczył i wylądował prosto na stosie kocy. Walerian jęknął i wydusił z siebie kilka niezrozumiałych dźwięków dezaprobaty, czemu zawtórował dziki chichot Lucjana.

  • No wstajemy, już, już! – Lucjan przeturlał się kilka razy po bracie by mieć pewność, że nie będzie spał dłużej.
  • No już nie śpię! – Walerian otworzył szerzej pomarańczowe oczy, które wydawały się teraz niczym dwa płomyki gniewu. Znowu go tak budzi, a już się z nim na ten temat kłócił – Złaź! – Z całej siły zepchnął brata z siebie, zrzucając go na podłogę. Dopiero po chwili, gdy usłyszał ciche jęki “au, au” dotarło do niego, co zrobił. Wstał, by zobaczyć, czy coś się stało.
  • Nareszcie się podniosłeś, śpiąca królewno! – Lucjan trzymał się za kolano obtarte na podłodze twardej niczym chodnik. Zabrzmiał odrobinę mniej pozytywnie niż przedtem, wciąż jednak za bardzo się cieszył by odpuścić uśmiech – Ruszaj się, bo pójdę bez ciebie!
  • Mhm, sam to byś się zabił o kamień, pajacu… – Mruknął mu Walerian w odpowiedzi i zaczął się szykować do wyjścia.

Lucjan był już ubrany w swój byle jaki płaszcz z kapturem i szalik, zdążył przed pobudką brata przejść się po okolicy, dostając od kilku rodzin minimalne wsparcie: stare, niepotrzebne już materiały, resztki jedzenia, czasem nawet kilka suchych kromek chleba. Wielu ludzi patrzyło na niego nieprzychylnie, sądzili, że jest złodziejem, więc i tak na niewiele liczył. Dbał już na własną rękę o wodę pitną, którą brał z deszczówki jak wielu innych. Starał się też dołączać do pracy z mężczyznami w polu i przy budowie, ale rzadko go ktokolwiek puszczał, sądzono, że jedynie wychodziłby w drogę jako słabe dziecko. Częściej Walerian zdobywał się na większe pyskowanie oraz efektywniejszą pracę, więc udawało mu się wmieszać w gromadę pracujących.

  • Jaka już pora? – Zapytał z drugiego pokoju Wa i kaszlnął kilka razy jak zwykle. Leki na astmę stanowiły swego rodzaju rarytas, więc kaszel Waleriana stał się prawie jak jego znak rozpoznawczy.
  • Wczesna, nie przejmuj się.

Stanęli przed wyjściem. Wzięli ze sobą torby, trochę niezbędnych przedmiotów, wodę i minimalny prowiant. Mogą iść.

Gdy przechodzili przez miasto niejedna osoba ich już rozpoznawała z widzenia. Jednak wiecznie obecny chaos w mieście, pewne poruszenie sprawiało, że osada ludzi stawała się jednym wielkim bezosobowym tłumem, zdającym się jedynie szamotać o przetrwanie. Nikt nie przejmował się samotnymi matkami, strudzonymi starcami lub takimi sierotami jak Walerian i Lucjan. Jedynie zupełnie małe dzieci dostawały minimalną opiekę, przejmowano się również bardzo nieliczną grupą ciężarnych kobiet. Liczba mieszkańców i tak stale ulegała zmianie, czego zasługą były niedobitki przybywające z zakamarków ruin innych zniszczonych miast. Śmiertelność ludzi również miała pewien wpływ na stan ludności.

  • Walerian! Lucjan! – bracia usłyszeli głos znajomej kobiety. Obejrzeli się i pośród szarych osób zauważyli panią Trycję, jedną z osób, która przyjęła ich na jakiś czas do swojej rodziny, gdy byli jeszcze w wieku niesamodzielności. Wraz z kilkoma innymi kobietami zaczęła prowadzić coś na kształt sierocińca. Tak naprawdę nigdy nie miała pełnej nadziei na to, że przeżyją. Sądziła że należą do wielu słabszych dzieci, które umierają w pierwszych latach życia. Nie przywiązywała do nich większej uwagi, nie widząc w nich dużej wartości. Starała się jednak zachować pewnego rodzaju troskę, jak na współmieszkańca przystało.
  • Pani Trycja! – Lu podbiegł ochoczo do niej, po czym usiłował złapać oddech. Problemy z sercem nie zostały u niego zdiagnozowane, ale były stale zauważalne. Dodatkowy głód nie pomagał w zachowaniu zdrowia.
  • Dzień dobry. – Doszedł do nich Walerian.
  • Witajcie, witajcie, dawno was nie widziałam. Mieszkacie sami od… będzie leciał już drugi… trzeci rok, tak? Niby krótko, ale jednak tak długo… Rozumiem, że sobie radzicie?
  • Tak, tak. – Powiedział energicznie Lu, wciąż wyrównując oddech.
  • A u pani? Jak Damian? – Zagadał Wa i kaszlnął charakterystycznie kilka razy.

Kobieta zwlekała z odpowiedzią. Wyraźnie była zaniedbana, można było się domyślić, że jej syn nie miewa się najlepiej.

  • On… nie… – nie wiedziała jak to ubrać w słowa – Jest słaby. Ale wciąż walczymy.
  • Co mu dolega? – zapytał Lucjan.
  • Nie do końca wiemy… trudno określić dokładnie. Jeden z naszych lekarzy już to określił i przygotowywał rozwiązanie lub chociaż dokładniejsze informacje, ale wtedy był zabiegany i… – ucichła na chwilę – Teraz ten lekarz… już go z nami nie ma, więc… – pani Trycji załamał się lekko głos. Dobrze wiedziała, że nie ma szans by jej malutki synek przeżył. Gdyby chociaż było więcej środków, więcej leków, lekarzy, ludzi…

Walerian odwrócił gdzieś wzrok, a Lucjan wpatrywał się dokładnie w kobietę, jakby szukał więcej informacji, dokładniejszego zobrazowania sytuacji. Stali tak przez chwilę w milczeniu.

Kolejny chory, kolejna nierozpoznana choroba. Nigdy nie wiadomo co można zrobić by pomóc. Lekarze, którzy w takim czasie byli na wagę złota, mieli swoją wiedzę i swoje cenne książki. Ale nowe schorzenia wychodziły poza ich zakres. Przez to nawet tak zwani Świadkowie, czyli osoby gromadzące wiedzę sprzed końca świata nie potrafiły odnaleźć odpowiedzi na wiele pytań jakie stale się nasuwały.

Nagle ktoś z ulicy zawołał panią Trycję. Ta rozpoznała głos i zwróciła się do braci:

  • W każdym razie, trzymajcie się chłopcy, nie dajcie się temu paskudnemu światu. I ceńcie swoje życia, nie jesteście tu tylko dla siebie, pamiętajcie. Jeśli będziecie czegoś potrzebować, spróbujcie zwrócić się do mnie lub mojego sąsiada, Angusa. – Wskazała głową mężczyznę naprzeciwko, który nadal czekał na nią cierpliwie – Do zobaczenia…
  • Do widzenia! – odpowiedzieli razem i patrzyli jeszcze kilka chwil za kobietą.
  • Czy można coś jeszcze zrobić…? – zapytał cicho Lu. Zupełnie niepotrzebnie, skoro każdy znał odpowiedź. Wa odwrócił się i powiedział cicho:
  • Chodźmy już – i udali się w stronę bram miasta.

Zaczęli przeciskać się przez gromadę zabieganego i zmęczonego tłumu w szarych, zaniedbanych płaszczach. Tak naprawdę wielu snuło się jeszcze po ulicach nie do końca rozumiejąc co powinni robić wobec takiej rzeczywistości. Pracy było dużo, to prawda, na pewno nie brakowało nikomu zajęć. Ale może było jej za dużo? Może ludzie nauczeni żyć w jeden sposób niełatwo się mogli pogodzić z tak drastycznym odwróceniem ich rzeczywistości?

Błoto z nieustannie zmoczonej deszczem lub śniegiem ziemi brudziło buty, kurtki i spodnie większości osób. Było tak przez cały rok – bez przerwy zimno, stałe opady, balansowanie między jesienią, a zimą, jakby słońce permanentnie ukryło się pod osłoną chmur. Wobec takiego mrozu mieszkańcy miasta starali się ubierać we wszystko, co tylko dawało jakieś ciepło. Przez ogólną nędzę i brak środków mieli często kreacje ułożone z dosłownie czegokolwiek. Zszywali wszelkie podarte fragmenty ubrań, używali kawałków kocy jako szalików i naprawiali co zepsute kiedy tylko było to możliwe. Można jednak stwierdzić że takie warunki okazały się wychowawcze dla ludzkości. A śmierć z zimna trafiała się zaskakująco rzadko.

Bracia przedostali się do samego końca miasta, gdzie prowizoryczny mur dawał znać, że nikt już nie ochroni tych, którzy go przekroczą. Granice osady były stosunkowo blisko zrujnowanego mieszkania Waleriana i Lucjana. Tak niepewna i nieprzyjemna lokalizacja tego domu była zapewne powodem, dla którego tak po prostu oddano go dwóm sierotom po tym jak poprzedni właściciel zmarł.

Walerian przeszedł przez dziurę w lichym ogrodzeniu, po chwili Lu poszedł w jego ślady. Planowo już niedługo brama miałaby być naprawiona, ale i tak każdy wiedział, że w tym momencie nie ma to znaczenia.

Gdy wychodziło się z miasta zawsze miało się wrażenie, że jest się w zupełnie innym świecie. Tak, jakby w otoczeniu murów wciąż był ten sprzed końca świata, a poza nimi ten prawdziwy, ten wyraźnie opustoszały i zniszczony. Gdy Lu i Wa wychodzili tak raz po raz witała ich wielka, pusta przestrzeń, w której dało się wyróżnić tylko szare chmury i niezliczone ruiny na horyzoncie. Najpierw przechodzili przez teren dawnej małej miejscowości i stare, zarośnięte już pola, zbyt oddalone od tych, których używali ludzie. Gruz, który kiedyś był domami, odłamki konstrukcji i rozgrzebany dawny sprzęt rolny zawsze sprawiał wrażenie, że można by jeszcze go użyć. Walerian nieraz już przeszukiwał ten teren, ale nie należał do najbardziej interesujących w jego oczach. Wielu innych i tak już zabrało użyteczne elementy, więc tak naprawdę był to już jedynie cmentarz śladów dawnego życia.

Bracia szli tak zawsze długo, mijając stare wysypisko, wiatraki, linie energetyczne, szczątki ogrodzeń, dawne fabryki, a przede wszystkim mnóstwo pustej przestrzeni wypełnionej jedynie ciężką szarością i czasem lekką mgłą. Nawet gdy wkoło leżał śnieg, zdawał się być szary, ciężki i bardziej chłodny niż powinien. Towarzystwem tego krajobrazu często stawały się też czarne i szare kruki. Te drugie należały do rozległej grupy stworzeń, które najpewniej narodziły się w okolicach końca świata. Tajemnicą okryte istnienia, stanowiły zagadkę dla ludzi. Ich szybki rozwój i – w przypadku szarych kruków – inteligencja, często wytrzymałość i inne nietypowe cechy nadawały wrażenie surrealizmu nowemu światu. Jednak tak delikatna forma stopniowego przyzwyczajenia ludzi mogła mieć swoje zalety. Gdyby nie niebezpieczna część nowych gatunków na pewno można by uznać, że takie zmiany dobrze zrobią światu.

W dni takie jak ten bracia wybierali się do ruin jednego z większych miast w okolicy. Zapewne gdyby nie jego lokalizacja byłoby miejscem osady przetrwałych. Dawniej wysoko rozwinięte, dziś – w formie pokruszonych niczym ciastko ścian budynków, rozbitego szkła, rozszarpanych i pogniecionych maszyn oraz ciszy głuchej pośród wyraźnie dostrzegalnych struktur dawnych ulic, sklepów, domów…

Lucjan i Walerian często mimo przewagi ciszy podczas drogi na miejsce, w otoczeniu tych ruin zachowywali zupełnie milczenie, jakby nie chcieli urazić dawnych mieszkańców tego miejsca lub jakby paraliżowało ich to ujmujące piękno, jakie wyraźnie obaj widzieli w szczątkach cywilizacji. Oczywiście, tragiczne, koniec świata, jak najbardziej straszne. Ale to wciąż miało ten urok, który sprawiał obydwu satysfakcję nie do opisania. Tak naprawdę w oczach wielu bracia wywoływali obrzydzenie. Dzieci, które urodziły się – jak można było na oko przeliczyć – w okolicach samego Końca Świata, zapewne ledwo uszły z życiem – patrząc na apokalipsę nie odczuwały nic. Cały tragizm do nich docierał tylko w jakimś stopniu. Codzienność stanowiły już czasy nieszczęścia, więc granica tego co dobre została dla nich przesunięta na skalę, której wielu ze starszych nie mogło przyjąć. Ze szczególną odrazą patrzyło się na promienny uśmiech Lucjana. Ludzie nieszczęśliwi często nie mogą nawet próbować patrzeć na tych, którzy mają lepiej i zdają się tacy odlegli problemom. Oczywiście zachowywano pozory, już z samej zasady ludzie zostali zmuszeni po końcu świata do trzymania się razem, więc nawet tacy indywidualiści tamowali grzecznością swój potok skarg i niezadowolenia.

Walerian przerwał nagle ciszę proponując, by się rozdzielili. Lucjan na nagły dźwięk lekko podskoczył, ale zaraz kiwnął głową i sam udał się w stronę, która wydawała mu się prowadzić do starego szpitala. Przy ostatniej wizycie chciał tam się udać ale nie wystarczyło czasu.

Gdy docierał do murów starej przychodni zatrzymał się na chwilę. Zszarzałe i podziurawione mury wciąż wyglądały w oczach Lu imponująco. Zawsze, gdy widział kolejne ruiny zastanawiał się, czym było to kiedyś. Jak wyglądało w czasach swojej świetności? Jacy ludzie chodzili w to miejsce? Co robili? Czy podobało im się to miejsce? Pytań rodziły się tysiące, lecz każde pozostawało bez odpowiedzi, martwe mury nie potrafią wszak mówić.

Lu wkroczył z podświadomie szeroko otwartymi oczami, jakby chciał złapać nimi więcej obrazu. Wszedł przez oficjalne wejście, mimo tylu innych opcji w postaci podziurawionych ścian.

Pierwszym elementem, który go przywitał okazało się biurko recepcji. Gdy podszedł do niego ponownie przypomniał sobie jaki jest mały. Odszedł od niego i udał się powolnym krokiem wzdłuż korytarza. Na ścianach i podłodze dało się wyróżnić dziwne ciemne – może nawet czarne – plamy, jakby ktoś wylał jakąś ciecz.

Lucjan z uwagą rozglądał się po korytarzu i zaglądał do otwartych sal i gabinetów. Wszystko wydawało mu się interesujące, więc dużo czasu spędzał w każdej z nich. Majstrował przy starym sprzęcie operacyjnym, wyposażeniu szpitalnym i przy czymkolwiek innym tylko mógł. Wiele wbrew pozorom zostało stamtąd zabrane do szpitala w osadzie przetrwałych, ale Lucjan go jeszcze nie odwiedził, nie wpuszczono by go, jeśli nie ma tam z niego ani pożytku, ani obciążenia. Zawsze kusiło go, by się wkraść, ale skoro go tam nie chcieli to logiczne, że prędzej czy później spowodowałoby to szkodę, być może także dla Waleriana.

W takim przeglądaniu wszystkich miejsc, Lucjan natrafił na szczelnie zamknięte pomieszczenie. Nie było w nim żadnych dziur, zostało zupełnie odgrodzone od dostępu. Lu jednak czuł, że musi otworzyć te drzwi, zapewne jest tam coś, co warto chronić, skoro je zamknięto. Były tak stare, że spróbował je otworzyć silnym kopnięciem z rozpędu. Kilka prób zmęczyło go nie na żarty, ale niewiele już brakowało. W końcu zdobył się na taki rozpęd, że nie tylko otworzył drzwi ale też przestawił sobie któryś z elementów budujących kostkę. Upadł przed otwartymi już drzwiami i syczał chwilę z bólu, w głębi żałując swoich głupich decyzji. Po chwili musiał jednak ruszać do dalszego przeszukiwania, powoli już się ściemniało – jak sądził, mógł to ocenić głównie na podstawie swoich przeczuć, w szpitalu panowała ciemność tak czy siak, nie licząc okien. W pomieszczeniu, do którego wszedł Lu – okazało się być dawnym gabinetem – panowało lekkie oświetlenie spowodowane obecnością właśnie jednego z nich. Pokój został wyraźnie zdemolowany, na ścianach widniały ślady niemałych zadrapań i kolejne z czarnych plam. Wokoło leżały poprzewracane szafki i połamane krzesło wraz z biurkiem, szczątki rzeczy takich jak papier i książki walały się po podłodze. Zasłona medyczna i łóżko zostały zupełnie poszarpane.

  • Komuś nie spodobała się diagnoza lekarza…? – Lu zapytał przestrzeń cicho i podniósł leżącą samotnie nogę metalowego krzesła. Stwierdził, że nada się by podpierać się o nią przy chodzeniu.

Nierównym krokiem bolącej nogi przeszedł powoli gabinet, omijając starannie strzępki umeblowania. Nagle zauważył, że jedna z szafek pozostała we względnie dobrym stanie. Mimo, że szkło w niej zostało potłuczone, wciąż pozostała jej zawartość. Lucjan energicznie podszedł z ciekawością. Na półkach widniało trochę cennych w tych czasach leków, naruszonych już i nieco zniszczonych książek medycznych oraz elementy apteczki takie jak bandaże, kompresy z gazy i inne. Lu nawet jako tak mały obywatel zniszczonego świata zdawał sobie doskonale sprawę z wagi takiego znaleziska. Jakie może ono być pomocne w mieście! Ile można się dowiedzieć z kolejnych książek! Dziwne tylko, że nikt wcześniej tego nie odkrył, na pewno nawet w pośpiechu ludzie zabierali tak ważne rzeczy. Ale to nie zaprzątało głowy chłopca długo, szybko ściągnął z półek i wrzucił do torby co tylko się dało. Już miał się kierować do wyjścia, gdy nagle zdał sobie sprawę, że słyszy jakiś tajemniczy dźwięk. Cichy, jakby rytmiczny, zanikający i nieustający jednocześnie. Stukanie, pukanie? Dochodził z okolicy szafki, z niskiej części mebla. Przy samej ziemi jedno z drzwiczek pozostało zamknięte. Wyraźnie stamtąd brzmiały dźwięki.

Lucjan wiedział, co to może znaczyć. Poczuł jak strach oblewa go chłodem, odcina dopływ krwi i tlenu w całym organizmie i wprawia w lekkie drganie jego nogi. Chłopiec po chwili jednak postarał się bezdźwięcznie udać w stronę wyjścia, co utrudniała kulawa noga. Jego kroki wydawały wciąż dźwięki, gdy ból w kostce zmuszał do lekkiego szurnięcia lub tupnięcia. W tym czasie szafka zaczęła wibrować, trząść się by stopniowo przejść w końcu do skakania. Lucjan pomyślał, że już nie ma czasu na mały kroczek i zaczął uciekać co sił w stronę jakiegokolwiek wyjścia. Drzwi mebla w końcu puściły i wyłonił się z nich czarny stwór, przypominający smołę w niejednym sensie. Przybrał kształt jakiegoś nieokreślonego zębatego zwierza o czterech sprawnych nogach i olbrzymiej paszczy. Jego biało żółte oczy zostały odrobinę oślepione przez nawet tak lekkie światło, jak to dawane przez gasnący już dzień. Wkrótce jednak miałaby nastać noc, dająca lepsze warunki dla stworów takiego typu, czyli tak zwanych Degeneratów. Stanowiły one jeden z najliczniejszych gatunków, które pojawiły się po końcu świata. Nikt nie znał ich pochodzenia i powodu tak szybkiego rozwoju. Stopniowo zbierało się o nich wiedzę, lecz najważniejsze było to, jak bardzo są krwiożercze i niebezpieczne. Odnosiło się wrażenie, że ich celem życia, takim jak u innych organizmów żywych jest rozmnażanie – u Degeneratów jest sprawienie jakiegokolwiek nieszczęścia ludziom. Nie tylko polowały na każdego, lecz śmierć z ich rąk była zawsze okropnie bolesna, a strach kogokolwiek w pobliżu dodawał im sił. Ochronę przed nimi stanowił jedynie dzień, jako, że żyją wszędzie tam, gdzie jest ciemno. Gdy jednak już się ściemniało, niewiele mogła zdziałać nawet jakakolwiek zwykła broń.

Lucjan biegnąc, zauważył wyrwę w ścianie w jednej z sal. Skierował się w jej stronę i szybko, nie patrząc gdzie dokładnie spadnie, wyskoczył przez nią z budynku na zardzewiały, pognieciony, nie przypominający już siebie stary samochód. Oczywiście, nie miałby czasu schodzić na parter, skok z wysokości był jedyną opcją.

W wyrwie zaraz potem stanął stwór, którego na chwilę jeszcze zatrzymały resztki światła z zewnątrz. Odrobinę czasu, jaki kupiło mu oślepienie stwora Lucjan wykorzystał na powstanie z samochodu z pomocą podpory i kontynuowanie biegu. Czuł jak traci siły i oddech, czuł ból w całym ciele i to, że stan nogi pogorszył się po upadku. Desperacja i panika, jakie go ogarnęły zabrały mu na chwilę głos, lecz w końcu zebrał kończące się siły i krzyknął “Wa!”.

 

Podczas gdy Lucjan skierował się do starego szpitala, Walerian stał chwilę na środku zniszczonej, popękanej ulicy. Sam nie do końca wiedział, czemu zaproponował, by się rozdzielić, być może dlatego, że chciał odpocząć od brata. Czasem go po prostu irytował samym istnieniem. Może za bardzo energicznie łaził wokoło? Może wchodził mu w drogę? Ale jaką drogę? Bez sensu.

Wa zaczął spacerować wzdłuż ulicy z zziębniętymi rękami w kieszeniach. Leniwie patrzył na krajobraz. Mijał poprzewracane lampy uliczne, pokruszone szkło, czasem też spalone pojazdy. Rozglądał się z większą uwagą po zdemolowanych sklepach, restauracjach, kawiarniach i samochodach. Wiele z nich już przeglądał i ze sprzętu, który go fascynował wyjął interesujące części. Dużo jeszcze nie rozumiał, ale krok po kroku wyłapywał mechanikę niektórych maszyn pozostałych po starej cywilizacji. Wchodził zwykle gdzie popadło i bezczelnie przegrzebywał co chciał. Tak naprawdę część z cennych produktów ze sklepów AGD ktoś już zdążył ukraść, zapewne w okolicy samego końca świata. Nie tylko Wa stanowił złodzieja tych miejsc.

Tym razem jednak Walerian postanowił wstąpić do jakiegokolwiek miejsca, którego jeszcze nie odwiedzał. Padło na ciemną, pustą kawiarnię. Wszedł przez wybitą szybę, mimo że otwarte drzwi były tuż obok. Leniwym krokiem przeszedł się przez to miejsce i przeskanował wzrokiem możliwość wyłapania interesującego łupu. Nic jednak nie wypatrzył oprócz kasy i komputera. Postanowił, że zaraz na nie sobie spojrzy, ale najpierw chwilę musi odpocząć. Usiadł na pierwszym lepszym elemencie, na jaki spojrzał, czyli na niski kawowy stoliczek. Kanapa była tak wydrapana i wchłonęła tyle brudu oraz czarnych plam, że nie zachęciła zbytnio chłopca. Nawet nie pomyślał, że tam miałoby się siedzieć.

Walerian rozejrzał się chwilę. Pozostałości kawiarni wyglądały dla niego zagadkowo. Czyli siedziało się tak w kawiarni… Co tu ludzie w końcu robili? Spotykali się i rozmawiali? Jeśli tak to dlaczego tutaj? Pili kawę i herbatę? Czym dokładnie jest kawa i herbata? Musieli tu specjalnie przychodzić by ją pić? Ktoś ją dla nich robił? Dlaczego? To trochę głupie, jakkolwiek się na to spojrzy.

Wszechobecną ciszę zagłuszał jedynie wiatr za wybitym oknem. Te piękne milczenie ruin, szczątków tego, co kiedyś było żywe, miało znaczenie i powód bytu, tego co kiedyś stanowiło coś zupełnie zwyczajnego… ujęło Waleriana na dłuższą chwilkę. W końcu wstał i podszedł do kasy. Przez chwilę przebiegło mu przez myśl, że chyba właśnie tak by robił, gdyby wtedy żył i chciał coś zamówić. Spojrzał na szczątki menu, zakurzone i obdarte tak bardzo, że można było tylko odszyfrować kawałek dużego napisu “COŚ DLA”. Wa przekrzywił głowę i zastanowił się chwilkę. “Coś dla”…? Dla kogo lub czego? Dla ciebie? Dla mnie? Dla osłody? Może ochłody? A może rozgrzewki? To by było najbardziej trafne w takim klimacie.

Po rozgrzebaniu kasy i komputera w kawiarni Walerian udał się leniwie na zewnątrz. Pomyślał przez chwilę, że mógłby się prawie poczuć jak ktoś z tamtych czasów. Teraz po tak trudnej pracy miałby wrócić do domu…

Wa wszedł na klatkę schodową jakiegoś budynku mieszkalnego. Wszystkie okna były powybijane, drzwi wyrwane, ale i tak dobrze się wszystko trzymało, tylko niektóre schody i połowa tego wysokiego budynku się zawaliły. Walerian stał przez chwilę i rozglądał się uważnie po korytarzu. Zaraz jednak zaśmiał się pod nosem i mruczał do siebie dziwnym głosem, wchodząc na górę:

  • Oh, jaki jestem zmęczony…! Tyle się napracowałem… i gdzie te moje pieniądze…! I… czekaj, które to moje mieszkanie? – spojrzał na swoje opcje, mieszkanie na prawo czy lewo. Zaśmiał się, machnął ręką i kontynuował takim samym tonem – No cóż, wszystkie są takie same, więc chyba nie ma znaczenia, gdzie pójdę, sąsiad nie powinien się obrazić…

Czasem z Lucjanem tak się bawili, w naśladowanie ludzi sprzed końca świata. Nie mieli pojęcia jak mogło to faktycznie wyglądać, wszystko co wiedzieli to jedynie teoria, którą przekazano im skrótowo, gdy pytali się jakiegoś Świadka. Jednak i tak zabawa była przednia. Na pewno zawsze jakiś fragment obu braci kochał takie otoczenie. Czasem budziło ono w nich dziwną melancholię, czasem odrobinkę adrenaliny, nostalgię, ciepłe uczucie przynależności, dostrzegali w nim piękno i niewytłumaczalny urok. Jakby byli w domu.

Wa wszedł do czyjegoś dawnego mieszkania. Rozmiary miało wręcz minimalne, chociaż chłopiec tego nie dostrzegł. Zauważył najbardziej pozostałości wszelkiego sprzętu komputerowego i inną elektronikę. Jak na to, że leżały tam co najmniej dziesięć lat trzymały się dosyć dobrze. Walerian przystąpił więc do myszkowania.

Minęło dużo czasu zanim pomyślał, by skończyć. Z pełną już torbą udał się niespiesznie do wyjścia. Nagle usłyszał ciche, prawie niesłyszalne wołanie w oddali. Mógł jednak domyślić się sytuacji. Nie myśląc długo zaczął biec najszybciej jak mógł, zeskakując ze schodów i używając jak największej ilości skrótów. Biegnąc przygotował już swoją prowizoryczną broń palną własnej roboty, spodziewając się konieczności zrobienia z niej pożytku. Dotarł chwilę potem do rozległego terenu, który kiedyś mógł być parkingiem i ujrzał wreszcie źródło wołań – Lucjan podpierając się o metalowy pręt wstał już kolejny raz z upadku i biegł co sił przed siebie. Nagle rzucił się na niego Degenerat i znów go przewrócił. Nie tracąc czasu, Wa ostrożnie wycelował w stwora, zachowując spokój konieczny, by trafić. Wykonał celny strzał ze swojej broni, po czym od razu podbiegł i pomógł bratu wstać. Bez słowa wziął go na plecy i zaczął szybko uciekać. Tak słaby strzał nie mógł zabić degenerata, ale zatrzymał go na chwilę, dzięki czemu bracia zdążyli dobiec do jakiegoś budynku, który okazał się być opustoszałą szkołą. Walerian wpadł do którejś z sal i przewrócił się, znajdując kryjówkę z Lucjanem za dawnym biurkiem nauczyciela. Tam Walerian złapał kilka oddechów i szeptem odezwał się do brata:

  • Jak ty wpakowałeś się w takie kłopoty w tak krótkim czasie?! Co teraz chcesz niby zrobić?
  • J-ja… – Lucjan był na skraju płaczu, a jego serce nie nadążało za emocjami i zmęczeniem – Powinniśmy uciekać, ale…
  • Ale już się ściemnia, musimy albo szybko biec z powrotem, albo tu zostać na noc…
  • Co…? Zostać…?

Usłyszeli jak degenerat się zbliża. Kręcił się wkoło, nie widząc zbyt dobrze. Zapewne i tak nie minie dużo czasu zanim ich znajdzie.

Walerian szturchnął brata. Lucjan trząsł się ze strachu i zmęczenia, nie wiedział, jaką decyzję lepiej podjąć. Ryzykiem byłaby ucieczka, niedługo zaroi się wszędzie od degeneratów… ale to też oznacza, że zostanie na noc w takim miejscu jest równoznaczne ze śmiercią. Lucjan czuł jedynie strach. Miał wrażenie, że zaraz zza biurka wyskoczy gromada potworów, która rozerwie na strzępy jego brata i potem samego Lu.

Nagle Walerian położył rękę na ramieniu Lucjana. Ten popatrzył na niego załzawionymi oczami, nie przestając się trząść. Wystarczyło spojrzenie, by zrozumieli, jaka decyzja zapadła. Wa przytulił brata i po chwili odsunął się od niego. Przyłożył palec do ust i powiedział bezgłośnie “Będzie dobrze, pierdoło” z pokrzepiającym uśmiechem. Lucjan jeszcze bardziej zaczął bezgłośnie płakać, jednak po chwili otarł łzy i z lekkim uśmiechem kiwnął głową na znak gotowości.

Walerian wyskoczył na degenerata i strzelił do niego dwa razy, ponownie go zatrzymując. Lucjan w tym czasie zaczął uciekać w stronę okna, kulejąc. Wa jeszcze kopnął degenerata, by zaraz dołączyć do ewakuacji przez okno. Wyskoczyli jednocześnie, lądując na twardej podłodze. Zaczęli biec w stronę, w którą wydawało im się, że jest miasto. Dzięki częstym wyprawom wyćwiczyli trochę orientację w terenie.

Długo biegli, bez zbytnich postojów. Walerian całą drogę pomagał iść Lucjanowi, współpracując w odpieraniu stworów, których gromadziło się wokół nich coraz więcej z każdą minutą.

Jednak przeżyli kolejną ze swoich dziwnych wypraw. Każdą jakoś przeżywali. Idąc na nie nie wiedzieli, co ich czeka, oczywiście. Bywało, że czekało ich coś dobrego, takiego jak odnalezienie ciekawych, przydatnych przedmiotów, znalezienie kolejnego przetrwałego – co zdarzało się coraz rzadziej – lub po prostu ciekawie spędzony czas bez zbędnych zagrożeń. Najczęściej jednak musieli po prostu walczyć o przetrwanie. Za każdym razem wracali z nową wiedzą, nowymi znaleziskami, nowym doświadczeniem. Wyprawa za wyprawą.

Tego dnia jednak zdarzyło się coś jeszcze, coś wyjątkowego, pozornie nieistotnego. Z czasem mogło się to jednak okazać darem losu, może przypadku, może czegoś innego, jeszcze niewyjaśnionego. Miało to jednak duży wpływ na całe życie braci.

Bowiem tego dnia, po powrocie z ryzykownej wyprawy i ułożeniu w domu znalezisk Walerian i Lucjan usłyszeli głośne stukanie do drzwi. Była już noc, więc w pierwszej chwili pomyśleli, że to może coś pilnego. Jednak gdy otworzyli drzwi ujrzeli tylko lekko przymknięty karton na deszczu. Popatrzyli po sobie przez chwilę.

  • Nie wygląda jak coś typowego… – mruknął Wa.
  • Otwórzmy, szybko.

Razem otworzyli karton i ujrzeli siedzące w nim niepozorne puszyste kociątko oraz gruby notes z dołączonym plikiem kartek. Lu od razu stanął tak, by osłonić zwierzę przed deszczem. Przy kocie znalazła się też malutka kartka, gdzie napisano imię owego malucha: “Mia”

Decyzja o przygarnięciu kotki zapadła naprawdę szybko, mimo alergii na jaką cierpiał Wa. Kichanie, kaszel – już nie tylko astmatyczny – i narzekanie nie mogło się przecież równać z miłością Lucjana do kota.

Notes, jaki znalazł się w pudełku przy kocie zdawał się opisywać coś zbyt skomplikowanego dla dzieci, ale jednocześnie przeznaczonego tylko dla nich, konkretnie dla Lucjana i Waleriana. Dlatego obaj bracia zgodnie postanowili schować go w bezpiecznym miejscu, nie oddawać nikomu i doczekać dnia, gdy rozpisane tam słowa okażą się łatwiejsze do zrozumienia. Nawet jeśli okoliczności dostania takiego prezentu od tajemniczego darczyńcy pozostały nieznane, coś wyraźnie podpowiadało im, by zaakceptować tę zagadkę i stopniowo ją rozwiązywać. Wierzyli, że nadejdzie czas, gdy wszystko stanie się jasne.

 

jest o–(_ _|||)–o kiepsko

 

Mijały lata. Bracia dorastali wraz z otaczającym ich światem i ludzkością. Powoli stopniowo wszyscy stawali się coraz bardziej obojętni na ataki dziwnych stworzeń, coraz więcej się dowiadywano o zagadkowych istotach, a umysły i sposób działania ludzi dostosowywały się zupełnie do nowych realiów. Odbudowywano systemy i pola gospodarki niezbędne do powrotu stabilności. Nie działo się to z dnia na dzień, ale ciężka praca przynosiła powolne korzyści, które zauważyło się dopiero po pewnym czasie. Wielkim sukcesem był powrót elektryczności, mimo że z początku mizernej ilości. Umożliwiło to inwestycję w pewien system zabezpieczeń przed regularnie zdarzającymi się niespodziewanymi atakami grup Degeneratów. Z czasem też poprawie uległ stan liczebny oraz zdrowotny mieszkańców rosnącego miasta. Usystematyzowana wiedza sprzed końca świata została połączona w nowe książki, pomagające w kształceniu kolejnych pokoleń, na co mimo niesprzyjających warunków zwracano uwagę. Ludziom zależało przede wszystkim na tym, by nie skończył się napływ nowych lekarzy. Stałe zachorowania na śmiertelne choroby dotyczyły także medyków, co mogłoby doprowadzić do braku opieki zdrowotnej w mieście. Dlatego w mieście prężnie rozwijało się wiele pól naraz. Jednak wiele tych zmian było wbrew pozorom zasługą Waleriana i Lucjana.

Podróże za miasto braci pomogły miastu tak samo, jak pomogły ich rozwojowi własnemu. Stopniowo obaj odnajdywali swoje światy. Walerian im starszy był, tym bardziej lubował się w szczegółach maszyn, ich działaniu, potem naprawie, w końcu konstruowaniu. Zabierał z wypraw coraz więcej i coraz bardziej skomplikowanego starego sprzętu, który potem w swojej niewielkiej pracowni poznawał i rozumiał od nowa, by następnie go naprawić, przywrócić mu życie i nadać nowe znaczenie. Dzięki takiemu działaniu wróciły do użycia między innymi telefony – chociaż do tego Wa potrzebował niemałego doświadczenia, więc dokonał tego w starszym wieku, kiedy miał za sobą już siedemnaście lat życia.

Jednak od zawsze krążyła mu po głowie myśl o poprawie świata, usprawnieniu go, zmianie na lepsze. Chciał zacząć od ochrony ludzi, Degeneraci wydawali mu się czymś, co przeradzało się zbyt szybko w zagrożenie na światową skalę. Dostrzegał w ludziach słabość, która tak bardzo kontrastowała z destrukcyjnością tego dziwnego świata. Dlatego z determinacją stale starał się wymyślić nowe opcje, nowe formy obrony i nowe udogodnienia dla każdego. Wiedział, że ma szansę by pomóc powstawać światu z popiołów.

Jednak maszyna za maszyną, dron za dronem, rok za rokiem nikły wiara i entuzjazm Waleriana. Z czasem, im starszy był, dostrzegał, jak jest naprawdę, jak daleko sięgają jego możliwości. Przy każdym nieudanym nowym wynalazku, który z błyskiem w oczach testował z nadzieją na jego powodzenie okazywało się, że ludzie nie podzielają jego zapału. Podczas testów maszyny czasem psuły się, myliły polecenia i powodowały wypadki. Często ofiarami byli cywile, ale nie zdarzały się ofiary śmiertelne. Praca ze złomem nie należała do łatwych zadań dla młodego Waleriana. Przez kolejne porażki i narastającą niechęć ludzi, Wa stał się odludkiem, stopniowo zamknął się w sobie, a jego codzienność ograniczyła się do kursowania między swoją pracownią, a ruinami. Zaniedbywał wszystko, nie spał jak trzeba, nie jadł i mył się gdy akurat miał małą przerwę w pracy. Czasem padał ze zmęczenia, a gdy się budził odnajdywał na swoim stole jedzenie, picie i leki, które musiał brać. To Lucjan go odwiedzał. Tylko od niego dostawał wsparcie i troskę. Jednak to nie poprawiło sytuacji Waleriana, wręcz przeciwnie. Widząc pokrzepiający uśmiech Lu – któremu w oczach Wa wszystko wychodziło, ludzie go cenili, co tak bardzo kontrastowało z nim samym – czuł jedynie niechęć i odrzucający gniew. Nie wiedział, czy to sucha zazdrość, czy upokorzenie spowodowane triumfem słabszego nad silniejszym, czy może narastająca nienawiść do ludzi i tego, który został przez nich pokochany, ale Wa wiedział, że tak naprawdę jest sam. Zwalczał jednak wszelkie myśli i pragnienia, by ktoś go ukoił w samotności, szczerze sądził, że takie naiwne myślenie do niczego go nie doprowadzi. Unikał więc brata i ludzi, wyruszał sam w wyprawy coraz częściej pod nieobecność Lu i zaczął kierować się jedynie celem, który wciąż tkwił mu w głowie: by ulepszyć świat, czy tego chce, czy nie.

 

Lucjan przez wszystkie te lata również odkrył, co go interesuje najbardziej. Okazały się tym zagadnienia chemiczne, biologiczne, ale przede wszystkim medyczne. Od wczesnych lat życia z niewytłumaczalnym zapałem pogłębiał wiedzę na te tematy. Zdarzało mu się nawet pożyczać po kryjomu księgi z archiwów Świadków. Gdy Walerian padał ze zmęczenia przy pracy, ten go okrywał kocem i zaczynał szeptem opowiadać swojej kotce o działaniu ciała człowieka, jego szczegółowych systemach, chorobach, które go dotykały i innych takich. Jednak dziecko, które mówi kotu o takiej wiedzy niewiele mogło wnieść, znaczenie nadał dopiero pewien dzień, kiedy nastoletni Lucjan wkradł się pewnego wieczoru do szpitala. Wówczas zdarzył się nagły wypadek i przy słabnącym pacjencie zemdlała chora lekarka, cierpiąca na poważną chorobę układu nerwowego. Z jakiegoś powodu wśród lekarzy przejętych sytuacją znalazł się promienny chłopak, który sprawnie pomógł im naprawić sytuację. W chaosie nikt nie zauważył, że głosem podpowiadającym wskazówki i nakierowującym niedoświadczonych świeżo upieczonych zdenerwowanych lekarzy był tak naprawdę Lucjan. Samo wydarzenie było naprawdę bez sensu według wszystkich świadków, ale i tak doceniono pomoc. Od tamtej pory zauważono talent drzemiący w Lucjanie. Wcześniej niż przewidywała norma zaczął naukę medyczną i praktyki lekarskie. Spełniał się w tym znakomicie, wielu ceniło go na tym polu. Z czasem znany stał się też ze swojej pomocnej natury i tego, że zawsze starał się rozwiązać każdy, nawet najpoważniejszy problem, którego przyczyny nie odkrywano. Czas zajmowała mu więc nauka i praktyki, stopniowo przestał chodzić z Walerianem na wyprawy. Im był starszy, tym mniej spał i mniej dbał o siebie. Najważniejszym problemem dla niego był jednak ograniczony kontakt z bratem. Zawsze wiedział, gdy coś było z nim nie tak.

W ogromnej ilości nauki i pracy, pewnego razu, przy kolejnej rocznicy przygarnięcia Mii, Lucjan przypomniał sobie o ukrytym tajemniczym notesie. Gdy po tak wielu latach go otworzył stwierdził, że jego treść stała się o wiele bardziej zrozumiała. Odkrył, że opisano tam pewien eksperyment, badanie nad wiecznym zdrowiem. Zakładał wykorzystanie szeregu substancji, zabiegów i sprzętu na danym żywym ciele. Działania te miały doprowadzić do utrzymywania organizmu w takim stanie, w jakim był w momencie dokonania eksperymentu. Przykładem przedmiotu badań okazała się ukochana kotka Lucjana, Mia. Już wcześniej zauważył, że zwierzę na zawsze pozostało takie samo, nie zestarzało się i nawet najgorsza choroba lub wypadek psotnicy nie okazały się śmiertelne. Nieraz się zastanawiał, jaki mógł być tego powód, jedyne co podejrzewał to kolejna z dziwnych chorób nowego świata. Jednak nareszcie dostał jakąś odpowiedź. Od tamtego momentu zaczął przyglądać się Mii uważniej i studiować opis zabiegu. Notował obserwacje, dodawał opisy i własne komentarze. Z czasem przekonał się, że wykonanie czegoś takiego mogłoby być całkiem możliwe, gdyby dysponować odpowiednią dawką determinacji i zapału. I oczywiście przy odpowiedniej ilość materiału.

Jednak pewnego razu nadszedł moment, kiedy Lu dokonał najważniejszej i finalnej obserwacji. Było to w dzień, kiedy miał zostać w domu by uczyć się na kolejny egzamin. Psotna Mia jak zwykle kręciła się wszędzie i biegała energicznie. W pewnym momencie Lu odszedł od książek by zrobić przerwę, którą chciał wykorzystać na kolejne obserwacje kotki i złapanie oddechu. Jednak zwierzę, nim się obejrzał, wybiegło na zewnątrz i – ku niepokojowi Lucjana – w stronę strefy budowy blisko domu braci. Chciał złapać Mię, ale wahał się czy na pewno warto ryzykować zagrożeniem dla budujących i siebie samego. Zanim jednak skończył myśl przerwał mu jakiś hałas dochodzący z góry. Komuś wyślizgnęły się materiały, ktoś przeklął. Nagle jedna z ciężkich metalowo-szklanych płyt spadła z okropnym hukiem prosto na nieuważnego kota, przecinając go na pół. Lucjan skamieniał. Robotnicy zaraz zebrali się wokół szkarłatnej, rozszerzającej się plamy, klnąc soczyście na tak niefortunny przypadek. Gdy podszedł właściciel zwierzaka od razu zaczęli bardzo przepraszać, dodając do potoku słów niezbyt zrozumiałe słowa i urwane zdania. Oferowali wynagrodzenie, składali tysiąc wyrazów żalu i przeprosin, nie potrafili znaleźć słów by wyrazić coś na tę okazję. Lucjan jednak patrzył tylko na Mię. Z niezmiennym, nieruchomym wyrazem tylko lekkiego, jakby zamglonego zdziwienia zbliżył się powoli i ukląkł przy dwóch połówkach malutkiego ciałka.

Była to jego wina? Wina przypadku? Słabości ciała kotki? Czy może zanikłych instynktów zwierzęcia? Nie miało to w tej chwili znaczenia. Jakby z niedowierzaniem zbliżył apatycznym ruchem rękę do nieruchomej już główki. Lucjan szeptem mamrotał coś tonem, jakim zwykle rozmawiał z kotem:

  • Mia…? Mia, kiciu… Mia… coś ty sobie zrobiła tym razem… jak mam ci teraz pomóc…? Co opatrzyć…?

Gładził leciutko stygące już futro przy uszach. A więc brak pulsu. Po raz pierwszy od tylu lat życia kotki. Mimo tylu wcześniejszych okazji. Wybrała swój czas i miejsce.

Robotnicy nie wiedzieli, co robić. Co chwilę któryś chciał już coś zaproponować, ale nie układały się nikomu żadne zdania. Po prostu dali stracie się sfinalizować.

Nagle oczy wciąż nieruchomego i niezmiennego z wyrazu Lucjana zaszkliły się nieco. Kłamałby, gdyby powiedział, że nie będzie tęsknił. Kochał ją, stała się częścią jego życia, była z nim od tak dawna. Łączyło go z nią poczucie więzi rodzinnej. Mimo, że Wa nie podzielał jego miłości, Lucjan chciał pożegnać ją także od niego. Siedział tak jeszcze jakiś czas, może dziesięć minut, może mniej, gładząc ciałko w zamyśleniu, po czym na koniec dotknął jeszcze lekko nosek zwierzaka, jak to miał w zwyczaju. Zaraz spowolnionymi ruchami sięgnął po długopis i zapisał w notesie – po części z własnej woli, po części odruchowo – “Obserwacja nr. 3594

Obiekty badań mimo pozornej wytrzymałości zbliżonej do niezniszczalności mogą ponieść śmierć w wypadku utraty zbyt dużej ilości ważnych organów. Z powodu braku cechy odnawialności utraconych tkanek na dużą skalę wszelkie znaczące straty są nieodwracalne.

Kotka Mia – zakończenie obserwacji. Powód: Śmierć poprzez przecięcie płytą szklaną wzdłuż żeber, zgon natychmiastowy, 20 listopada, godzina 09:29…”

Ten wpis został opublikowany w kategorii Reverse Happiness. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *